Siedem grzechów nie-głównych - obojętność


Grzech nie główny trzeci, obojętność, czyli to nie moja sprawa

Szedłem kiedyś ulicą, spiesząc się bardzo, bo byłem już spóźniony na umówione ważne spotkanie. Zatrzymałem się przed przejściem dla pieszych, czekając na zielone światło. Obok stał niewidomy z białą laską. Był - jak chyba większość ludzi niewidomych - jakiś taki niezaradny, bezbronny, nieśmiały. Wpadło mi nawet przez chwilę na myśl, żeby mu zaproponować pomoc, ale spieszyłem się bardzo, a przeprowadzenie niewidomego przez szeroką dwu-jezdniową ulicę zajmie zbyt dużo czasu. Zresztą są inni, a on wcale mnie o pomoc nie prosi, po co więc się narzucać? Co mnie to obchodzi, przecież on jest niewidomy nie od dzisiaj i zawsze sobie do tej pory radził, to co ja taki nagle miłosierny samarytanin na siłę mam się robić. Kiedy zapaliło się zielone światło ruszyłem szybko do przodu. Kiedy dobiegałem do przeciwległego krawężnika zielone światło już migało, a za sobą usłyszałem pisk opon hamującego gwałtownie samochodu i słaby, nieśmiały, bezbronny okrzyk. Odwróciłem się, zrobiło się małe zbiegowisko i zamieszanie. Wróciłem, na ulicy leżał z dziwnie wykręconą nogą ów niewidomy, potrącony przez samochód. Przyjechało pogotowie, zabrało go do szpitala. Ja podążyłem na umówione ważne spotkanie, powtarzając stale w głowie na swoje usprawiedliwienie: “Przecież on mnie nie prosił o pomoc. To nie moja sprawa. Co mnie to wszystko obchodzi? Wszystkich niewidomych mam przeprowadzać przez ulicę?”.

Ilu jednak takich ludzi, potrzebujących pomocy w różnych sytuacjach minąłem już w swoim życiu? Żaden z nich nie prosił mnie przecież o pomoc! Ale kiedy byłem w najbliższą niedzielę na Mszy św. i kiedy powtarzałem - znane mi słowa - zgrzeszyłem myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem, sumienie nie dawało mi spokoju. I do dzisiaj nie daje. Nie wiem, czy ten człowiek przeżył ten wypadek, czy nie został podwójnym kaleką, może amputowano mu tę dziwnie wykręconą nogę.

Inny przykład ilustrujący powiedzenie: to nie moja sprawa

W czasie studiów mieliśmy bardzo dobrego profesora. Studenci tłumnie chodzili na jego wykłady. Znał przedmiot wykładany i umiał nim zainteresować słuchaczy. Był też bardzo rzetelny i sprawiedliwy w ocenie pracy studentów. Nikomu nie zaniżył stopnia, ale nikomu też nie darował lenistwa i braków w wiadomościach. Miał tylko jeden mankament. Wiało od niego chłodem i wcieloną surowością. Nie przyjmował żadnych nawet najbardziej uzasadnionych usprawiedliwień. Poza tym był w porządku. W czasie jednej z sesji egzaminacyjnych, jeden ze studentów zachorował. Nie przyszedł w wyznaczonym terminie na egzamin. Kiedy próbowaliśmy go usprawiedliwiać, profesor odpowiedział: “A co mnie to obchodzi. Nie przyszedł na egzamin i to nie moja sprawa, że jest chory, bo on mnie nawet nie prosił o pomoc”. I oczywiście student oblał rok i musiał go powtarzać. Nie pomogła nawet interwencja dziekanatu. Profesor miał swoją zasadę: “Ja uczę porządnie i nie szukam taryfy ulgowej. A jeśli ktoś nie jest zdolny do studiów, to niech idzie pracować przy łopacie. Mnie to nic nie obchodzi, to nie moja sprawa”.