Siedem grzechów nie-głównych


“Kto w drobnej rzeczy jest wierny, ten i w wielkiej będzie wierny; a kto w drobnej rzeczy jest nieuczciwy ten i w wielkiej nieuczciwy będzie.” Łk 16,10

W obrzędach wstępnych Mszy św., w mszalnym “Spowiadam się …” mówimy na początku liturgii: ”…zgrzeszyłem myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem.” Ten ostatni grzech jest dla nas jakiś mało konkretny i niewielu z nas zdaje sobie sprawę z tego co on naprawdę znaczy. Niewielu też spowiada się z tego grzechu, bo tak na dobrą sprawę, to co to znaczy zaniedbanie? Jeśli coś komuś ukradłem, kogoś obmówiłem, obraziłem, to wiem co to znaczy i mam najczęściej poczucie winy i świadomość popełnionego świństwa czy nieuczciwości. Ale co to znaczy, że zaniedbałem coś co powinienem dlaczego niby powinienem był zrobić. Kilka - całkowicie wymyślonych - sytuacji i przykładów, będzie może pomocne w uświadomieniu sobie jak często i jak poważne popełniamy grzechy, właśnie przez zaniedbanie. Ja znalazłem kilka takich nie głównych grzechów, które mogą ilustrować owo właśnie spowiedziowe zaniedbanie.



Zacznijmy od grzechu nie głównego pierwszego, lekceważenia

Prosiłem kiedyś kolegę o drobną przysługę, wrzucenie listu do skrzynki pocztowej. Wychodził akurat do miasta, a ja miałem grypę i nie mogłem się ruszyć. List był dosyć ważny i zależało mi na tym aby wysłać go jak najszybciej. Odpowiedział: “Nie ma sprawy, to drobnostka.” Wziął list i wrócił do siebie do pokoju. Po tygodniu, będąc u niego w mieszkaniu zobaczyłem na stole mój list, pomiędzy notatkami i książkami. A kiedy go o to zapytałem, odpowiedział z lekceważeniem: “Nic się przecież nie stało. Zapomniałem po prostu i jeśli ci na tym tak bardzo zależy to zaraz pójdę na pocztę i go nadam.” Dla niego być może nic się nie stało, ale dla mnie i dla adresata listu … Innym razem, znów go o coś poprosiłem i znowu z ochotą przyjął prośbę o drobną pomoc, ale i tym razem zapomniał i zlekceważył sprawę i obiecanej rzeczy nie załatwił. Kiedy i przy trzecim razie zlekceważył sobie drobnostkę, z którą się do niego zwróciłem, przestałem go o cokolwiek prosić czy to w drobnych, czy w większych sprawach. Nadal byliśmy kolegami, nadal pożyczał ode mnie notatki z wykładów, korzystał z moich podręczników i z mojego telefonu (zapominając oczywiście o zapłaceniu za rozmowy), ale ja już go o nic nie prosiłem. Straciłem do niego zaufanie. Wielokrotnie mnie zawiódł i to co on nazywał zapomnieniem, dla mnie było po prostu wyrazem lekceważenia.

Niby drobne sprawy, nic wielkiego, ale obawiam się, że jego natura była już taka, że nie przywiązywał wagi do niczego co nie dotyczyło bezpośrednio jego samego. Widziałem kilka lat później, jak zawalał coraz większe sprawy, jak ludzie się od niego odsuwali, mimo, że był bardzo sympatyczny i jowialny, przyjacielski i towarzyski. On sam był zdziwiony, że ludzie nie utrzymują z nim kontaktów, że się od niego odsuwają, że nie proszą go już o nic, a on ma przecież takie możliwości i takie znajomości i tyle mógłby załatwić … Naprawdę? Mógłby …, ale nie załatwia. Nie dziw się więc mój przyjacielu, że Cię już o nic nie proszę, że nie odwiedzam Cię już tak często, że się od Ciebie odsunąłem. Ty sam zlekceważyłeś sobie moją osobę, tak zresztą jak i wielu innych. Dla mnie i wielu innych przestałeś być człowiekiem godnym zaufania. Ja po prostu nie chcę poczuć się jeszcze raz wystawiony do wiatru. Ja wiem, że masz dużo innych, ważniejszych spraw na głowie, że niekoniecznie to, o co Cię inni proszą jest Twoim najważniejszym problemem, ale czy nie lepiej byłoby po prostu nic nie obiecywać? Ty nie załatwiłeś tego, czy owego nie dlatego, że było to trudne, czy nawet nie dlatego, że zapomniałeś. Ty po prostu zlekceważyłeś sobie wielokrotnie wielu ludzi i ludzie nie mają już do Ciebie zaufania. Ja sam, nie chcę powierzać spraw ważniejszych człowiekowi, który nie przywiązuje wagi ani do drugiego człowieka, ani nawet do własnego słowa.



Innym nie głównym grzechem jest nieobowiązkowość

Miałem kiedyś znajomego, inżyniera. Sam nie wiem, jak udało mu się skończyć studia? Nigdy, z niczym nie mógł zdążyć na czas. Dla niego nie istniały żadne -nawet najbardziej naglące i pilne- obowiązki. Zlecić mu jakieś zadanie, jakąś pracę, jakiś obowiązek, znaczyło, że ta praca będzie na pewno zawalona, przesuwana, odkładana bez końca. W jego mniemaniu i w jego życiu nie istniały żadne terminy. Tak było na studiach ze wszystkimi jego egzaminami, pracami praktycznymi, testami, wypracowaniami. Jak on skończył studia, nie mam pojęcia. Chyba tylko dlatego, że był wyjątkowym wazeliniarzem i wiedział gdzie, kiedy i komu podkadzić i schlebić.

Ostatecznie, jakimś cudem, został inżynierem, dostał pracę i to od razu poważną i odpowiedzialną, jako kierownik budowy dużego mostu. Zdziwiło mnie to, jak taki nieodpowiedzialny człowiek może sobie pozwolić na przyjęcie takiego stanowiska? Jego cechy charakterologiczne absolutnie go dyskwalifikowały do takiej odpowiedzialnej pracy. Ktoś nie dopatrzył, ktoś dał się złapać na haczyk pochlebstw, a poza tym, cuda się przecież zdarzają, a on jako wazeliniarz umiał się zawsze urządzić. Przez kilka miesięcy budowa się ślimaczyła, żaden termin nie był dotrzymywany, wszystko szło dokładnie tak, jak to było do przewidzenia pod takim właśnie kierownikiem. Niektórym jego pracownikom było to nawet na rękę. Pensja była regularnie wypłacana, a robotę trzeba szanować. Sam kierownik zresztą też się nią niewiele przejmował, tak jak i w czasie studiów egzaminami i w ogóle całymi swoimi studiami. On po prostu nie miał do niej serca. Aż tu nagle krach. Zawalił się fragment konstrukcji. Zginęło przy pracy czworo ludzi. Odpowiednia komisja rządowa (tak się to wtedy ładnie nazywało), stwierdziła, że winę ponosi kierownik budowy, a przyczyną wypadku były: rażące niedociągnięcia techniczne i brak odpowiednich obliczeń konstrukcyjnych”. Został skazany na pięć lat pozbawienia wolności z zawieszeniem. Był niepomiernie zdziwiony, że to przytrafiło się właśnie jemu. A te obliczenia miał właśnie zrobić, tylko jakoś brakowało mu czasu i właśnie nie zdążył …, bo … itd., itp. On był zdziwiony, a ja …, a ja nie … Rzeczywiście był miły, sympatyczny, koleżeński, towarzyski, tylko … no właśnie obowiązek dla niego nie istniał. Coś zostało zaniedbane. Gdzie i kiedy się to zaczęło?



Grzech nie główny trzeci, obojętność, czyli to nie moja sprawa

Szedłem kiedyś ulicą, spiesząc się bardzo, bo byłem już spóźniony na umówione ważne spotkanie. Zatrzymałem się przed przejściem dla pieszych, czekając na zielone światło. Obok stał niewidomy z białą laską. Był - jak chyba większość ludzi niewidomych - jakiś taki niezaradny, bezbronny, nieśmiały. Wpadło mi nawet przez chwilę na myśl, żeby mu zaproponować pomoc, ale spieszyłem się bardzo, a przeprowadzenie niewidomego przez szeroką dwu-jezdniową ulicę zajmie zbyt dużo czasu. Zresztą są inni, a on wcale mnie o pomoc nie prosi, po co więc się narzucać? Co mnie to obchodzi, przecież on jest niewidomy nie od dzisiaj i zawsze sobie do tej pory radził, to co ja taki nagle miłosierny samarytanin na siłę mam się robić. Kiedy zapaliło się zielone światło ruszyłem szybko do przodu. Kiedy dobiegałem do przeciwległego krawężnika zielone światło już migało, a za sobą usłyszałem pisk opon hamującego gwałtownie samochodu i słaby, nieśmiały, bezbronny okrzyk. Odwróciłem się, zrobiło się małe zbiegowisko i zamieszanie. Wróciłem, na ulicy leżał z dziwnie wykręconą nogą ów niewidomy, potrącony przez samochód. Przyjechało pogotowie, zabrało go do szpitala. Ja podążyłem na umówione ważne spotkanie, powtarzając stale w głowie na swoje usprawiedliwienie: “Przecież on mnie nie prosił o pomoc. To nie moja sprawa. Co mnie to wszystko obchodzi? Wszystkich niewidomych mam przeprowadzać przez ulicę?”.

Ilu jednak takich ludzi, potrzebujących pomocy w różnych sytuacjach minąłem już w swoim życiu? Żaden z nich nie prosił mnie przecież o pomoc! Ale kiedy byłem w najbliższą niedzielę na Mszy św. i kiedy powtarzałem - znane mi słowa - zgrzeszyłem myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem, sumienie nie dawało mi spokoju. I do dzisiaj nie daje. Nie wiem, czy ten człowiek przeżył ten wypadek, czy nie został podwójnym kaleką, może amputowano mu tę dziwnie wykręconą nogę.

Inny przykład ilustrujący powiedzenie: to nie moja sprawa

W czasie studiów mieliśmy bardzo dobrego profesora. Studenci tłumnie chodzili na jego wykłady. Znał przedmiot wykładany i umiał nim zainteresować słuchaczy. Był też bardzo rzetelny i sprawiedliwy w ocenie pracy studentów. Nikomu nie zaniżył stopnia, ale nikomu też nie darował lenistwa i braków w wiadomościach. Miał tylko jeden mankament. Wiało od niego chłodem i wcieloną surowością. Nie przyjmował żadnych nawet najbardziej uzasadnionych usprawiedliwień. Poza tym był w porządku. W czasie jednej z sesji egzaminacyjnych, jeden ze studentów zachorował. Nie przyszedł w wyznaczonym terminie na egzamin. Kiedy próbowaliśmy go usprawiedliwiać, profesor odpowiedział: “A co mnie to obchodzi. Nie przyszedł na egzamin i to nie moja sprawa, że jest chory, bo on mnie nawet nie prosił o pomoc”. I oczywiście student oblał rok i musiał go powtarzać. Nie pomogła nawet interwencja dziekanatu. Profesor miał swoją zasadę: “Ja uczę porządnie i nie szukam taryfy ulgowej. A jeśli ktoś nie jest zdolny do studiów, to niech idzie pracować przy łopacie. Mnie to nic nie obchodzi, to nie moja sprawa”.



Grzech nie główny czwarty, zapominalstwo, czyli mam taką krótką pamięć

Mam krótką pamięć i zdarza mi się coraz częściej zapominać, o umówionych spotkaniach, o danych obietnicach, o terminach płatności, o zobowiązaniach i drobnych sprawach. Są oczywiście kalendarze i notatniki, są "sposoby babci", wiązanie supełka na chusteczce do nosa, ale co mi tam … ja mam tak krótką pamięć. Ja po prostu nic nie zapisuję, nic nie notuję i coraz więcej spraw zawalam. Moje biurko jest zawalone listami, na które zapomniałem odpisać … ja jeszcze kiedyś sobie przypomnę, nie ma pośpiechu.

Kiedy ktoś ma do mnie pretensje o zawalone sprawy, niespełnione obietnice i nie dochowane słowo, to bronie się w rozbrajający sposób: "Przepraszam, zapomniałem …" Niby przepraszam, ale przecież nie jest to po raz pierwszy i ja sobie sam z tego przepraszam nic nie robię. Tyle razy mi się to już zdarzyło i tyle razy grzecznie mówiłem przepraszam, tylko, że nadal nic się w moim życiu nie zmienia. Obiecuje i obietnic nie dotrzymuję, bo zapomniałem - przepraszam, ktoś mnie o coś prosił, nie zrobiłem, bo zapomniałem - przepraszam, na umówione spotkanie nie przyszedłem, bo zapomniałem - przepraszam. Mam taka słabą i krótką pamięć. Moje półki pełne są nie moich książek. Już nawet nie pamiętam kiedy i od kogo je pożyczyłem, na dwa dni, żeby przeczytać. Dosłownie za dwa dni oddam. Nie przeczytałem, nie oddałem, zapomniałem. Dziwię się, że koledzy nie chcą mi już pożyczać drobnych sum, ale przecież nigdy nie zdarzyło mi się żebym oddał. Oczywiście nie ma sprawy, nie brakuje mi pieniędzy, jestem raczej dobrze sytuowany, ale ja mam taką krótką pamięć i tyle innych spraw na głowie.

Jest środa, umawiam się z kolegą i jego rodziną na sobotę, obiecują pomóc w przeprowadzce. Oczywiście jestem bardzo usłużny i uczynny. A jakże? Ale już zapomniałem, że dwa dni temu umówiłem się na ten sam dzień na wycieczkę z grupą znajomych. W sobotę oczywiście nie stawiam się na żadne z umówionych spotkań, bo przecież sobota, dzień wolny od pracy, więc nareszcie można się wyspać do woli, a więc śpię do południa. Kiedy przez telefon i jedni, i drudzy przypominają mi o umówionych spotkaniach, ja z rozbrajającą grzecznością i szczerością mówię: "Przepraszam, zapomniałem, mam taką słabą pamięć." Cóż mi tam, że kolega z żoną dźwigał ciężkie meble, ja przepraszam - zapomniałem. Cóż mi tam, że znajomi czekali na mnie trzy godziny i stracili kawałek wycieczkowego dnia, ja przepraszam, zapomniałem. Ciekawe tylko, że jak ktoś mnie szkodę lub przykrość wyrządzi, ktoś mnie obrazi lub zlekceważy, to jakoś nie umiem zapomnieć, mimo tej mojej krótkiej pamięci. Czy to naprawdę jest tylko krótka pamięć? Czy nie jest to raczej lekceważenie sobie innych, egoizm, nie przywiązywanie wagi ani do tego co inni mówią, o co proszą, z czym się do mnie zwracają, ani do nich samych?

Tylko czy rzeczywiście ja mam taką słabą pamięć, czy raczej ja sobie wszystkich i wszystko po kolei lekceważę, żeby nie powiedzieć wulgarnie olewam. Bo skoro mam taką słabą pamięć, to czemu nie robię notatek, czemu nie zapisuję, czemu nie staram się coś z tą moją pamięcią zrobić? A może się leczyć?



Grzech nie główny piąty: arogancja władzy

Do właściciela niewielkiej fabryczki przychodzi pracownik i prosi go i kilka dni urlopu, bo chciałby z dzieckiem jechać do Warszawy, do Centrum Zdrowia Dziecka na badania i leczenie. Dziecko traci wzrok i konieczna jest operacja. Właściciel kilkakrotnie zbywa pracownika jakimś półsłówkiem i nawet nie zwraca uwagi na jego trudną sytuację. Kiedy jednak pracownik nalega coraz mocniej, słyszy niegrzeczną odpowiedź: "A co ty myślisz, że ja ci będę dzieci niańczył. Jest robota i nigdzie nie pojedziesz, bo ja ci za robotę płacę a nie za wycieczki do Warszawy! A jeśli się nie podoba, to się zwolnij. Ja cię tu na siłę nie trzymam"

Jakże często ludzie na stanowiskach zwracają się do swoich podwładnych właśnie w ten sposób: "Nie zawracaj mi głowy, mam ważniejsze sprawy do załatwienia!" Ile razy ja sam zwracałem się do moich podwładnych właśnie w ten lekceważący sposób? Jestem szefem (gdziekolwiek) i nie mam czasu na zawracanie sobie głowy drobnostkami., bo dla mnie wszystko co nie dotyczy mnie samego i moich interesów jest drobnostką, zawracaniem głowy. Kiedy ktoś próbuje mnie o coś prosić, na coś zwrócić uwagę, przedstawić mi jakąś -dla niego ważną - sprawę, ja się po prostu zżymam i denerwuję, okazując zniecierpliwienie a nawet złość. Mógłbym to załatwić, nie kosztowałoby mnie to nawet wiele, ale mi się nie chce, nie przyjedzie mi do głowy, że ten człowiek jest naprawdę w trudnej sytuacji, a ja mogę - nawet niewielkim wysiłkiem - mu pomóc. Bo ja jestem szefem i nie będę się przecież zniżał do poziomu bzdur. Arogancko więc i niegrzecznie traktuję moich podwładnych, lekceważąc sobie ich problemy. Nie dlatego nawet, że przychodzą do mnie z trudnymi sprawami. Nie, ja po prostu nie mam czasu na ich bzdury, bo ja jestem wyżej, bo ja nie potrzebuję się zniżać do ich poziomu, do zajmować się ich drobnostkami, ich problemikami i kłopotami. Ja jestem sam dla siebie i nie potrzebuję niczyjej łaski, a że inni nie potrafili się urządzić i stale są od kogoś lub czegoś zależni, to ich wina, nieudacznicy, niedorajdy, fajtłapy. Arogancja władzy, która jest samowystarczalna i sama dla siebie. Znamy przecież i pamiętamy sławetne: "rząd się sam wyżywi".



Grzech nie główny szósty: indolencja

Nie potrafię podjąć decyzji, bo mogłoby mi to zaszkodzić. Podjęcie decyzji, to zajęcie jakiegoś klarownego i jasnego stanowiska. A takie coś mogłoby się komuś nie spodobać, mógłbym się narazić, stracić pozycję. Lepiej więc udawać, że nic się nie stało, że nie ma sprawy, że nie ma problemu, że wszystko jest w porządku. Lepiej odsuwać ostateczne rozwiązanie do jutra, które nigdy nie przychodzi, uprawiać spychologię, być ślepym i głuchym. Po co się angażować w coś, co mnie bezpośrednio nie dotyczy, na czym mógłbym się sparzyć, co mogłoby mi zaszkodzić. Lepiej być biernym, pasywnym byle tylko nie narażać się na problemy, na kłopoty, na utratę twarzy, na utratę popularności, na i komfortowego świętego spokoju.

Czasami sytuacja wymaga ode mnie decyzji, natychmiastowej, poważnej, rozstrzygającej, zajęcia stanowiska. Ja wolę się uchylić, schować w moją skorupkę, bo mnie przecież tak bardzo chodzi o pokój … o pokój, czy o święty spokój?! Ode mnie zależy rozwiązanie pewnych spraw, od mojej decyzji zależy czy sprawy się wyklarują, od mojego stanowiska w takiej czy innej sprawie zależy dobro wspólne, dobro rodziny, dobro grupy, ale moja decyzja mogłaby być dla niektórych kłopotliwa, mógłbym stać się niepopularnym, niektórzy mogliby mnie źle odczytać. Ja nawet wiem co należałoby zrobić w tej czy innej sytuacji, ale gdybym to zrobił, to przecież się narażę, to przecież coś z mojego świętego spokoju stracę.

Najlepiej więc, jak długo się da odsuwać od siebie problem i udawać, że go niema. A że czasami coś się z tego powodu zawali, coś się sknoci, to przecież nie moja wina, ja jestem czysty, ja się w to nie mieszałem, ja byłem z boku, to nie moja wina. Naprawdę nie moja … ? To przecież ja zaniedbałem, nie dopilnowałem, nie zareagowałem we właściwym momencie, z czystego koniunkturalizmu, ze strachu, z powodu mojego malutkiego charakterku, z powodu mojej indolencji, z powodu najzwyklejszego konformizmu, dla świętego spokoju.



Grzech nie główny siódmy: jajecznica

Każde zdanie zaczynasz od "ja", a później się dziwisz, że ludzie uważają cię za egoistę lub egocentryka. Nie umiesz przecież myśleć inaczej, jak tylko w kategoriach własnego "ja", własnego interesu i własnych korzyści, a później się dziwisz, że ludzie nie mają do ciebie zaufania i odsuwają się od ciebie. Nie widzisz dalej niż koniec własnego nosa, a później się dziwisz, że ludzie o nic cię nie proszą i nic od ciebie nie oczekują. Ty nie żyjesz przecież dla nich i oni cię nic nie obchodzą. Samo słowo altruizm jest dla ciebie co najmniej dziwaczne i niezrozumiałe. Ty patrzysz na świat przez okulary: ile na tym można zarobić, ile stracić, co ja z tego będę miał? Ty zawsze masz racje i w dyskusji czy nawet zwykłej rozmowie nie dopuszczasz do siebie myśli, że mógłbyś się mylić, że inni mogą mieć rację, że twoje widzenie świata nie jest ostateczne i niepodważalne. Co więcej, zazwyczaj nikogo do głosu nie dopuszczasz, bo cóż ktoś inny może ci powiedzieć, skoro ty i tak wszystko najlepiej wiesz i nigdy nie masz nawet cienia wątpliwości. Wszystko dla ciebie jest już z góry zafiksowane, ustalone, przesądzone, i zadecydowane … przez ciebie. Każde zdanie zaczynasz od jajecznicy: "Ja sądzę, ja uważam, ja myślę, ja, ja, … ja, …

Nigdy się pewnie z tego nie spowiadałeś, bo to przecież nie jest grzech, nikogo nie obrażasz, nikogo nie zabijasz, nikomu nic nie kradniesz … Ty po prostu nie umiesz myśleć inaczej, jak tylko kategoriami własnej osoby, własnej kariery, własnego komfortu, zysku i wygody. Akceptujesz tylko tych, którzy się z tobą zgadzają, którzy uznają twoje racje i przyjmują twoje sądy, opinie, sposób widzenia świata. Ci, którzy próbują ci się sprzeciwić, albo myślą inaczej niż ty, ci którzy nie przyjmują twojej ustawicznej jajecznicy, oni są po prostu przez ciebie lekceważeni, niedostrzegani. Albo jeśli za ostro stawiają veto twojemu ustawicznemu narzucaniu poglądów, są przez ciebie po prostu niszczeni, ośmieszani, poniżani, wykańczani. Bo twój świat kończy na się na koniuszku twojego nosa … Ty zaniedbałeś wyjścia ze swojej małej skorupki i zobaczenia, że poza tobą istnieje również świat, szeroki i barwny, niekoniecznie w mdłym kolorze jajecznicy.

Aha i jeszcze jedno, pisząc to co powyżej myślałem przede wszystkim o sobie. Jeśli jednak Ty czytając to poczułeś się nieswojo, to może na zasadzie zwykłej fizycznej reakcji: "Uderz w stół a nożyce się odezwą? A może w czasie najbliższej niedzielnej Mszy św. warto byłoby jednak zrobić trochę inny rachunek sumienia? ”…zgrzeszyłem myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem.”, ale szczególnie zaniedbaniem.


“Kto w drobnej rzeczy jest wierny, ten i w wielkiej będzie wierny; a kto w drobnej rzeczy jest nieuczciwy ten i w wielkiej nieuczciwy będzie.” (Łk 16,10)

Ks. Kazimierz Kubat SDS Morogoro, 20.09.98