Różaniec w moim życiu

Nie mam wątpliwości. Jeśli na polu mojej kapłańskiej misji wyrósł jakiś nieśmiały kwiat, pojawił się maleńki owoc, stało się to dzięki małym czarnym ziarenkom rozsiewanym przez czyjeś ręce; ręce, które bardzo łatwo mogę zidentyfikować.
Na moim życiu odcisnęły się linie papilarne, których nie można w żaden sposób usunąć, osób przyzwyczajonych do przesuwania paciorków koronki.

„Nie jestem uczona, ale umiem się modlić, wiesz?”

 
Babcia Józefina, najważniejsza ze wszystkich. Udzieliłem jej ostatniego namaszczenia.
Moja babcia miała dziewięćdziesiąt lat; dwoje niebieskich przepięknych oczu na przemiłej i łagodnej twarzy pokrytej pajęczyną głębokich zmarszczek. Była osobą dość szorstką w obyciu, spracowaną, z bagażem doświadczeń, w których nie brakowało łez, wyrzeczeń i pracy dla innych.
 Każdego ranka punktualnie przychodziła na Mszę. Siadywała w ostatniej ławce, w nawie po lewej stronie. Często była oprócz księdza jedyną uczestniczką Eucharystii.
Leżała teraz sparaliżowana. Rankiem, kiedy słyszała dzwony, dostawała konwulsji. Często znajdowaliśmy ją na podłodze, tak silne było przyzwyczajenie umocnione w niej od dziesiątek lat, by wyskoczyć z łóżka na dźwięk dzwonów wzywających na Mszę.
Na szczęście paraliż oszczędził jej jedną rękę. Tę, którą przesuwała Różaniec.
 Gdy byłem w seminarium, mówiła: – Ucz się, jesteś pierwszy i jedyny w rodzinie, do którego uśmiechnęło się takie szczęście… Ja jestem analfabetką, nigdy nie miałam możliwości pójścia do szkoły, ale umiem się modlić, wiesz? Pan mnie rozumie, nawet wtedy, kiedy mówię niedorzeczności.
I podzwaniała masywnym Różańcem z koralami wytartymi od przesuwania.
– Zawsze dla ciebie, zapamiętaj to dobrze – mówiła surowo.
 W tych słowach słyszało się karcący ton, prawie grożący: uważaj, by nie zdradzić, by nie zniweczyć tej modlitwy. Staraj się stanąć na wysokości zadania.
Podczas mojej pierwszej Mszy nie siedziała w ławkach przykrytych aksamitem. Dostrzegłem ją w głębi kościoła, siedziała na tym samym co zawsze miejscu, w nawie po lewej stronie. Długi czarny welon osłaniał jej pooraną zmarszczkami twarz.
Nie odrywałem od niej wzroku. Bardzo dobrze wiedziałem, że moje kapłaństwo miało związek z którymś przebytym przez nią kilometrem paciorków Różańca, zniszczonych nieustannym przesuwaniem w palcach.
 Kilka lat później miałem ją przed sobą, leżała w wielkim żelaznym łóżku. Kiedy nadeszła chwila namaszczenia rąk nie miałem odwagi wypowiedzieć słów: „przez święte namaszczenie i przez swoje pobożne miłosierdzie, niech Pan ci przebaczy wszystkie winy, których dokonałaś dotykiem”. Słowa te wydawały mi się nie na miejscu. Czyż winą mogło być zużycie – któż może zliczyć ilu – Różańców?
Pochyliłem się po prostu, by ucałować te ręce, ściskające – jak zwykle – podniszczony już Różaniec.
Wyszeptałem: – Dziękuję.
– Amen! – odpowiedziała pogrążona w myślach babcia Józefina; tylko jej oczy zabłysły jakby w porozumieniu.
 Nie mogę zapomnieć Różańca babci Józefiny. Ktoś być może określi to jako „przestarzały sentymentalizm”. Nie obchodzi mnie to. A poza tym, w takich czasach jak nasze, jeśli jest coś, co jest przestarzałe, to jest to z pewnością nieczułość, nie sentymentalizm.
 
Domowy nocny radar
 
Teraz moja mama.
Zdarzało się dość często, że wracałem do domu w środku nocy pijany autostradą, zmęczeniem, sennością, podróżą, która była dramatem z powodu mgły jak wata.
Kiedy tylko przekraczałem próg domu, gasła lampka w jej pokoju. Wydawało mi się, że słyszę charakterystyczny odgłos wielkiego Różańca odkładanego na szafkę.
Mogła nareszcie zasnąć z westchnieniem ulgi.
I tym razem wszystko dobrze się skończyło.
Nie straciła mnie z oczu w mrokach nocy i mgły, prowadziła mnie tym domowym radarem, kto wie, ileż razy pieszczonym drżącymi dłońmi.
 
(Ks. Alessandro Pronzato, fragmenty książki Różaniec – rozważania, Wyd. Salwator)